Okropna pogoda. Czubki butów poszarzały mi od brudnej wody.
M. wyjechała do deszczowej i ciepłej Kopenhagi, gdzie prowadzi żywot bon-vivanta i miesza w kotle etnicznym programu Erasmus. N. jedzie na krajoznawczy trip do Bełchatowa, bo cudze chwalicie, a swego nie znacie. Jutro odetną mi telefon, bo zapomniałam zapłacić rachunek, a właściwie -- nie bardzo miałam z czego.
Chodzę w grubym szaliku i czapce z pomponem. Trochę przytyłam, wierzę, że to na zimę.
Dzisiaj bardzo uważnie obserwowałam ludzi. Nie tak jak zwykle, kiedy przyglądam im się z tą moją pompatyczną fascynacją. Nie widziałam wzruszających staruszek, raczej paznokieć z grzybicą u jednego z wykładowców i białe na czubkach pryszcze dziewczyny w autobusie. A to raczej brzydkie rzeczy. Szczególną uwagę zwróciłam na chłopca z wysuniętą do przodu szczęką i różowymi policzkami. Chodzi ze mną na pewne zajęcia. Dzisiaj wyglądał jak żart, jak anonimowa postać z jakiegoś obleśnego zdjęcia na joemonster. Miał czarny sweter z żółtym wzorem, utkany na pewno kościstymi dłońmi jego babci albo cioci, stare, wytarte na dole jeansy i lekko rozklejone buty alpinusa. Tylko na twarzy miał modne okulary w grubej czarnej oprawce, ale to nie jego wina, że trendy zagarnęły sobie to akcesorium frajerstwa. Siedział naprzeciw mnie, mlaskał lekko, patrzył się tępo w ścianę i sprawiał wrażenie niezbyt zainteresowanego zajęciami. Ale słuchał, na dowód tego czasem rzucał drobne uwagi i zgłaszał się. Zrobiła na mnie wrażenie jego znajomość rumuńskiej literatury. Mówił o niej trochę nieskładnie, ale mądrze. Im dłużej, tym bardziej robił się czerwony. Jak o nim myślę, to nasuwa mi się elementarzowy przymiotnik -- "rezolutny". Rezolutny pulchny chłopiec z pierwszej ławki, w którego wlepiałam przez półtorej godziny oczy.
Raczej nie ma na studiach przyjaciół i nie zapraszają go na wydziałowe imprezy, a jak już, to wypija milcząco jedno piwo i jeszcze bardziej rozgrzany, jeszcze bardziej czerwony, wychodzi pod pretekstem "paru spraw do załatwienia". A tymi sprawami są pewnie książki, posprzątanie kuchni i jakaś gra RPG.
Jestem przekonana, że w autobusach ustępują mu miejsca, biorąc jego brzydkie rysy twarzy za objaw jakiegoś rodzaju niepełnosprawności, a dziewczyny w liceum robiły mu różne psikusy. Ale to może mi się tak tylko wydaje i zmyślam.
Ostatnio wymagam wyjątkowo dużo czułości. Realizuję tę potrzebę łaskocząc Ł. po stopach (śmieszni się wtedy zwija i krztusi) i głaszcząc go po włosach co drugi wieczór przez piętnaście minut. W zamian wymagam zaplatania sobie warkoczy. Ł. nie bardzo umie, ale się stara. Uwielbiam ten proces. Zwykłe głaskanie i tarmoszenie mnie nie sprawia mi przyjemności. W zaplataniu warkoczy najbardziej mnie chyba rozpieszcza celowość, długie palce pomiędzy kosmykami, które dążą do uzyskania ładnego splotu. Mam wtedy wrażenie, że palce Ł. łączą się z moimi włosami, a keratyna spływa rozkosznie z moich cebulek do jego paznokci. Ruchy dłoni wywołują kojące mrowienie.
To może wydać się dziwne, ale takie samo mrowienie czułam, jak patrzyłam na chłopca o wysuniętej żuchwie i różowych policzkach. Czysta przyjemność, rozczulenie. Nigdy nie czułam tego, patrząc na zjawiskową piękność albo szczupłą modelkę.
1 komentarz:
fascynujące, Ola.
weź sobie poważnie do serca, to co pisałaś na fejsie o regularności pisania bloga. oj, weź.
Prześlij komentarz