Pierwsza z serii chłodnych sobotnich nocy. Ludzie pijący piwo nad Wisłą nieśmiało wyciągają czapki z kieszeni i zakładają je na głowy. W masowej gestykulacji zaczyna dominować nerwowe pocieranie dłoni. Imprezujemy razem z M., co w tej chwili sprowadza się do stania z plastikowym kubeczkiem i patrzenia na czarne sylwetki ludzi wyłaniających się z nadrzecznych ciemności. Jedna z nich nas zaczepi - to pijany Tomek. Ma już nieco przybrudzone buty, ale udało mu się mimo to utrzymać inteligencki look. Z marszu zakochuje się w M., zagaduje nas, opowiada o kontrapunkcie, harmoniach, puszcza fugi Bacha na komórce. Nieśmiało wypytujemy go, co on tutaj robi, nad brzegiem warszawskiej rzeki, najebany jak meserszmit w brudnych pantoflach, skoro ma Bacha w empetrójkach, a nie jakiegoś Davida Guette. A on na to, że dziecko mu się urodziło!
Ale pięć miesięcy temu.
I mama się nim teraz opiekuje.
A Tomek bardzo szanuje matkę swojego dziecka. Ona co noc wstaje do płaczącej Zuzi. On by tak nie potrafił. Karmi, przewija, pokazuje świat. Coś pięknego. Najpiękniejsza relacja matki z malutkim dzidziusiem. Rozpływa się nad macierzyńskim geniuszem przez dobre dziesięć minut i rzuca przymiotniki "cudowna", "niesamowita", "wyjątkowa" we wszystkich możliwych konfiguracjach.
Ale nie jest już z nią. Znaczy, mieszkają ze sobą. Ale im nie wyszło.
- To czemu Tomeczku wam się nie ułożyło?
- Bo ta kobieta jest obrzydliwym człowiekiem. Podstępną suką jest. Wampirem energetycznym. Czaicie. Nienawidzę dziwki. Wódka, o! Musimy pić, napijmy się.
A gdy przechyla kieliszek, jego ramiona unoszą się jakby w bezgłośnym szlochu. Ale jest ciemno i nic nie wiem na pewno.
To fascynujące, jak stojąc w ciemności, w wilgotnym jesiennym powietrzu, w schyłku lata, w piętnaście minut - można poznać człowieka bardziej, niżby się chciało.