24 sie 2014

pijany Tomek wynurza się z ciemności i daje 15-minutowy popis emocjonalnej ambiwalencji

Pierwsza z serii chłodnych sobotnich nocy. Ludzie pijący piwo nad Wisłą nieśmiało wyciągają czapki z kieszeni i zakładają je na głowy. W masowej gestykulacji zaczyna dominować nerwowe pocieranie dłoni. Imprezujemy razem z M., co w tej chwili sprowadza się do stania z plastikowym kubeczkiem i patrzenia na czarne sylwetki ludzi wyłaniających się z nadrzecznych ciemności. Jedna z nich nas zaczepi - to pijany Tomek. Ma już nieco przybrudzone buty, ale udało mu się mimo to utrzymać inteligencki look. Z marszu zakochuje się w M., zagaduje nas, opowiada o kontrapunkcie, harmoniach, puszcza fugi Bacha na komórce. Nieśmiało wypytujemy go, co on tutaj robi, nad brzegiem warszawskiej rzeki, najebany jak meserszmit w brudnych pantoflach, skoro ma Bacha w empetrójkach, a nie jakiegoś Davida Guette. A on na to, że dziecko mu się urodziło! 

Ale pięć miesięcy temu. 
I mama się nim teraz opiekuje. 
A Tomek bardzo szanuje matkę swojego dziecka. Ona co noc wstaje do płaczącej Zuzi. On by tak nie potrafił. Karmi, przewija, pokazuje świat. Coś pięknego. Najpiękniejsza relacja matki z malutkim dzidziusiem. Rozpływa się nad macierzyńskim geniuszem przez dobre dziesięć minut i rzuca przymiotniki "cudowna", "niesamowita", "wyjątkowa" we wszystkich możliwych konfiguracjach. 

Ale nie jest już z nią. Znaczy, mieszkają ze sobą. Ale im nie wyszło.

- To czemu Tomeczku wam się nie ułożyło? 
- Bo ta kobieta jest obrzydliwym człowiekiem. Podstępną suką jest. Wampirem energetycznym. Czaicie. Nienawidzę dziwki. Wódka, o! Musimy pić, napijmy się. 

A gdy przechyla kieliszek, jego ramiona unoszą się jakby w bezgłośnym szlochu. Ale jest ciemno i nic nie wiem na pewno. 

To fascynujące, jak stojąc w ciemności, w wilgotnym jesiennym powietrzu, w schyłku lata, w piętnaście minut - można poznać człowieka bardziej, niżby się chciało. 

5 sie 2014

studium biernej postawy społecznej na przystanku pl. Unii Lubelskiej 05

Mijam ich codziennie. A przynajmniej wtedy, gdy jadę do pracy tramwajem. Z reguły spotykamy się już na przystanku. Stajemy obok siebie. Prawie jednocześnie wychylamy się nad tory, by zobaczyć, czy coś jedzie. Podobnie obczajamy przechodniów po drugiej stronie ulicy. Sprawdzamy stan swoich paznokci. Wzdychamy niecierpliwie, gdy ZTM nie dotrzymuje obietnic.

Znamy się tylko z widzenia, dlatego na siebie nie patrzymy.
A gdy wsiadamy do czternastki, ja zajmuję miejsce przy oknie, a oni żebrzą.

Są przynajmniej dziesięć lat ode mnie młodsi. Ona na plecach nosi chustę z wiecznie śpiącym dzieckiem. Z przodu, pod nieco za małą bluzeczką rośnie drugie. Jest tak drobna, że nie wiem jak sobie radzi z dźwiganiem takiego ciężaru. A jednak, bardzo sprawnie balansuje ciałem idąc wzdłuż rozpędzonego tramwaju. Coś tam intonuje, jakąś piosenkę, czasem szepnie coś, co brzmi „Bóg zapłać” i uparcie podstawia plastikowy kubeczek pod nosy pasażerów. Czasem ktoś krzyknie: „Dziecko męczy”, „Do pracy!” albo „Po polsku śpiewaj jak chcesz polskich pieniędzy”. Czasem ktoś wrzuci dwa złote, a po tramwaju przesuwa się wtedy pomruk niezadowolenia. A ona idzie. Przed siebie, pewnym krokiem, uderza stopami o podłogę aż dudni.




Jest jeszcze chłopak. Ma jedną kulę i poważne zadanie aktorskie: porażenie mózgowe. Stojąc wykręca stawy wszystkich kończyn, a gdy idzie, to sunie bezwładnie jedną nogą. Garbi się tak, że głowę ma na wysokości piersi. Czasem przyłapuje go na dyskretnym prostowaniu nóg i masowaniu nadwyrężonych kolan. Nigdy jednak nie zdejmuje ze swojej młodzieńczej, przystojnej twarzy grymasu cierpienia. To pewnie jedyna rzecz, której nie udaje.

Gdy któreś z nich brzęczy mi prosząco monetami w kubku, mieszczańsko kiwam głową na "nie" i wracam do patrzenia za okno. Nie lubię żebrania, bo nie lubię, gdy wymusza się we mnie emocje. Irytuje mnie ta cała heca, to jak żeruje się na instynkcie współczucia za pomocą prostych akcesoriów - zwierząt, dzieci, lasek, starości.

Dziś jednak moja para stała na przystanku razem. Rozmawiali ze sobą. Dziewczynka co chwile ściągała chłopcu jakiś niewidoczny kłaczek ze spranej koszulki.On wgapiał się w nią czarnymi oczami. Wyglądali jak dwoje znajomych z pracy plotkujących o szefie. Co chwilę wybuchali śmiechem i chyba nieśmiało flirtowali. Naprawdę świetnie się bawili, tak jak bawią się otumanieni hormonami nastolatkowie na całym świecie. Ale zaraz znów nadjedzie czternastka i znów będą musieli wrócić do swoich ról. Ona przebiegnie tramwaj wyjąc proszącą pieśń. On aktorsko wykrzywi twarz.


I wtedy poczułam coś, co tak usilnie próbowali we mnie wywołać przez ostatnich kilka miesięcy. Litość. Współczucie. Przeszywającą falę ciepła. W tej jednej minucie, na przystanku plac Unii Lubelskiej 05,  byłam gotowa oddać im wszystkie pieniądze, a najchętniej – porwać do lepszego życia jak w jakimś filmie przygodowym. Zabrałabym ich gdzieś, gdzie nie ma tramwajów, plastikowych kubeczków i piętnastolatek w zaawansowanej ciąży, a zdrowi chłopcy wdrapują się na drzewa, zamiast chodzić o kuli.

Nie zrobiłam nic ponad zmianę piosenki w plejerze. 


24 lip 2014

20 minut w slow motion w kierunku Legionowo

Autobus o numerze bocznym 705 wiezie nas do warszawskiego kurortu drugiej strefy biletowej.  Brakuje klimatyzacji; lufcik w dachu nie daje się otworzyć. Czuję, jak wgłębienie między nosem i ustami wypełnia się wilgocią. Łydki przyklejają mi się do siebie, więc rozstawiam nogi nieco szerzej niż wypada. Na kolanach mam płócienną torbę, festiwalowy gadżet, o który wycieram spocone dłonie. W środku mam wodę, ręcznik, kostium kąpielowy i kiepską książkę polskiego pisarza, który podobno zarabia miliony. Jadę nad jezioro. Gorąco. Wszystkim gorąco. Moja towarzyszka wachluje się egzemplarzem „Polityki” i wzdycha.

Panowie, którzy siedzą naprzeciwko nas, koszulki zdjęli już na pętli. Mają niezdrowo zaróżowione twarze i niewysportowane torsy. Ich jednodniowe wczasy sponsoruje Kampania Piwowarska. Każdy ma w ręku po puszeczce Warki.  To miłe, że nawet dorośli ludzie kontynuują kolonijną zasadę, że letnisko zaczyna się już pekaesie. Śpiewają nawet „Chałupy Welcome To” na cztery głosy i opowiadają sobie świńskie dowcipy o plażach nudystów.

Szampański nastrój mija, gdy autobus staje w korku.  Mężczyźni wzięli sobie tylko po dwa piwa, a tu jeszcze szmat drogi. Atmosfera robi się refleksyjna. Wreszcie jeden z nich, odznaczający się wyjątkowo smutnymi i zwisającymi sutkami, wyciera koszulką mokre czoło i mówi zupełnie grobowym głosem:

 – Wszystko teraz takie chujowe. Dziewczyny niechętne. Piwo rozgazowane. Autobusy niby technologiczne, a wleką się jak skurwysyn. I ta muzyka nowoczesna też do dupy. Teksty o dupie Maryny. Ja ją kocham, a ona cwel. Kiedyś to nawet takie Papa Dance miało teksty porządne i życiowe. Mądre tak po ludzku. Wszystko takie chujowe. – 


Koledzy kiwają głowami ze zrozumieniem i patrzą w głąb pustych butelek. Mężczyzna o smutnych sutkach z autobusu 705 nie zdaje sobie sprawy, że jest echem postmodernistycznej pieśni polskiego poety, który pierwszy przewidział, że nigdy nie będzie już takiego lata. 

Autobus rusza z trzeciego biegu i wiezie nas w kierunku brudnych plaż i budek z piwem. Gdy dojeżdżamy na miejsce, mężczyźni krzyczą za nami: "Dziewczyny!". Idziemy dalej. Tamto lato, gdy dziewczyny się odwracały, już dawno minęło. 


To ja na tle nagich ciał. Zdjęcia z wczasów coraz bardziej kojarzą mi się ze zdjęciami ludobójstw. Nagość, chaos i bierne lenistwo, któremu czasem tak blisko do śmierci.