Wiek przedemerytalny, twarz obciągnięta niezłym kremem, ale nie tak gładka, jak po skalpelu. Matrona XXI wieku, styl elegancji tak nienarzucającej się, że aż niezauważalnej. Garsonka, apaszka, długi płaszcz ze sztucznym futerkiem. Krótkie włosy, w myśl zasady: im starzej, tym krócej. Ciemnobeżowa szminka wciśnięta w rowki starzejących się warg. Róż na policzkach nałożony niezbyt starannie, ale z konceptem, opartym o porady z "Poradnika Domowego". Kobieta zadbana, na ile pozwala jej poczucie skromności. Z drugiej strony łatwo mi ją sobie wyobrazić w operze, gdzie zadaje szyku wystrojona ponad stan. Widzę oczami duszy, jak rzuca pogardliwe spojrzenia na małolaty w dżinsach. Tak, ta kobieta to raczej kategoria nieuzasadnionej wyniosłości niż wyrafinowanej elegancji. Zjawiła się w kawiarni pewnego zimowego popołudnia. Było cicho i zimno, w lokalu dało się usłyszeć jedynie mnie i torturowane szklanki. Szybko się rozejrzała, powiedziała:
--Latte.--
A to zabrzmiało tak, jakby miała na myśli jakąś arktyczną wyspę skutą wiecznym lodem. Szybko dała mi odliczoną kwotę (bez napiwku), nie odpowiedziała na uśmiech, nie odpowiedziała na dziękuję, nie odpowiedziała na proszę sobie usiąść. Odeszła. Usiadła w tym swoim płaszczu z futerkiem i obniżała temperaturę; wyglądała jak Pani Zima po mastektomii, jak Buka po rozwodzie, jak Królowa Śniegu z cukrzycą - jak kobieta dotknięta przez los jakimś nieszczęściem na które zasłużyła. Miałam ochotę od niej uciec i schować się, a musiałam przecież się uśmiechnąć i podejść. Robiłam szybkie i pewne kroki, szklanka obijała się o rowki podstawki- i brzmiało to zupełnie jak szczękanie zębami. Chciałam podać jej kawę i zawrócić, ale ona sprytnie rozpoczęła small talk, którego nie umiałam zakończyć.
-- Piękny lokal, co tu wcześniej było, apteka? Strasznie zimno i ślisko, ja noszę- widzi pani- buty antypoślizgowe, bo to niebezpiecznie, moja sąsiadka z piętra przewróciła się pod blokiem i masz- śruby w udzie. Jak to jest w tym życiu, byle lód i kłopot na całe życie. Do tego taki zaufany chodnik- no przed samym domem przecież. Ja pani w ogóle powiem, że trzeba uważać. Nigdy nie wiadomo. Nie lekceważyć- o tylko nie to! nieszczęścia się biorą z nieuwagi. No i ze zła na świecie, a przecież tego dostatek. Ja na przykład ścieliłam łóżko- parę lat temu, jeszcze mój mąż żył, jakiś 2002 rok- taki tapczan miałam, no wie pani, tu się odchyla, potem się dół wyciąga na takich sprężynach jakby, prawda, taki klasyczny model. I jak mi łupnęło! na kręgosłup, to wstać nie mogłam przez pół godziny. Potem szpital i już trzeba było kręgi nastawiać. Przez ścielenie łóżka kaleką mogłam być. Mojego męża z kolei tramwaj przejechał- szedł po pasach, pewny, że skoro tramwaj, to wyhamuje na przystanku. Widzi pani jak to jest, chce się czasem w tym pośpiechu i samego diabła wyprzedzić. Mój mąż to zawsze był filut, ale szkoda człowieka na tak okropną śmierć. Naprawdę, powiem Pani
T-R-Z-E-B-A U-W-A-Ż-A-Ć
na pasach to ja już nigdy nie staję w pierwszym rzędzie, przy ulicy. A wiadomo jak komuś odbije, jakieś dziecko popchnie, pies się wyrwie, przecież to chwila i już się jest pod kołami. Także ja rozważnie, sobie czekam, niech się śpieszą, aż zobaczą.
tak samo na schodach idę przy barierce. A nuż zasłabnę? A nuż jakiś bandyta będzie biegł mi po tych samych schodach i mnie łupnie łokciem czy czym? A tak, przy poręczy się chwycę w niebezpieczeństwie. I to w nawyk musi wejść. Trzeba się pilnować i będą efekty. Choćby nawet siniaków mniej.--
Słucham jej uważnie, nawet przysiadłam na krzesełku obok. Kiwam głową i nie sprzeciwiam się. Nie mówię, że to szkoda życia na takie wieczne uważanie. Nie mówię, bo się jej trochę boję. Tego jej futerka przy kołnierzu i tej jej zapobiegliwości.
Jest dla mnie esencją opresyjności wszystkich matczynych przestróg. Panią "Uważaj, bo przeziębisz się", albo "patrz, jak biegasz". Z drugiej strony trochę mnie fascynuje jej przenikliwa analiza zagrożeń i walka o bezpieczeństwo. Zastanawiam się tylko: czemu opowiada to akurat mi? czemu to ja jestem adresatem tych wszystkich histerycznych porad? Odpowiedź nadchodzi wraz z orkiszowym pieczywem.
-- Teraz to już nikomu nie wolno ufać. Trują nas na każdym kroku. Taka zwykła kajzerka to przecież w jednej czwartej tylko pieczywo. Reszta to jakieś spulchniacze, glutaminiany, cuda wianki, same paskudztwa. Ja to już innego, jak chleb orkiszowy nie jadam. Najlepszy jest w Hali Marymonckiej. To kawałeczek, ale akurat tramwajem chwila, 20 minut jazdy, a jaki pożytek. Ile to się trucizn unika. Bo wie Pani, ja na chemii jestem. I jedno wiem: jeść trzeba ostrożnie. Jajka: z koszyczka pań na Hali. Najlepiej, jak widać, że to prosto z kurnika. Jakieś piórko przylepione do skorupki albo słomka. Z warzywami tak samo: najlepiej prosto od producenta. Mam takiego kolegę- bardzo kulturalny człowiek chociaż rozwiedziony- który w Holandii był i widział, jak tam się zieleninę hoduje. Koszmar, mówię pani, KOSZMAR. Opryskiwane nawozami aż ścieka! I wszystko pod folią. Jak to warzywo ma smakować, skoro nigdy nie doznało słońca? Najgorsze, że moja córka wnuczka karmi tym wszystkim paskudctwem. Makdonalds to on dostaje w nagrodę! Jak można dawać dziecku śmieci w nagrodę zupełnie nie rozumiem. A on już tego, pucuś jest, policzki to ma jak chomik wydęte. Smutne to dziecko i głupie, bo mu te złe tłuszcze wcale w nauce nie pomagają. No i mówię córce: dziecko sobie zabijasz, a ona nic i tylko swoje, że takie teraz życie i że ona nie ma czasu ładnych warzyw wybierać. Dziecko swoim lenistwem katuje, zamiast mu dać wszystko, co tylko uda się wyrwać. W ogóle mnie nie słucha ta moja Aniesia. A będzie płacz, oj będzie. --
Ugryzła ciasteczko, wzięła ostatni łyk kawy, skinęła głową, wyszła i wcale nie zrobiło się cieplej. Obserwowałam ją, gdy szła chodnikiem. Robiła małe kroczki, żeby się nie poślizgnąć.
1 komentarz:
błagam Cię, wydaj książkę.
Prześlij komentarz