Zawsze się jarałam tatuażami. Oczywiście najpierw oglądałam na innych. Wgapiałam się w nieosiągalne, szaro-zielone plamy, siniaki wakacyjnych spontanicznych decyzji, dziwaczne piętno nadmorskich kurortów. Moja mama zawsze uważała, że tatuaże to gust marginesu. I nie chodziło jej o kryminalistów, tylko o wszystkich fanów reality show, kiepskich i "Życia na gorąco", dlatego ze swoimi zainteresowaniami musiałam się kryć tak samo jak z potajemnymi seansami "Drużyny A". Nie mam do niej żalu, i tak ma przejebane- teraz jej córka produkuje realityszoły, czyta codziennie pudelka. No i się tatuuje.
A zaczęło się od tego, że jako nastolatka poznałam kilku wydziaranych ziomków. Chodziłam wtedy na koncerty zespołów typu "Ass to mouth", "Łeb prosiaka", albo "Neuropatia", a grindcore już kształtował moje skatologiczne poczucie humoru. Pijąc tam swoje nieletnie i nielegalne browary, zawsze starałam się musnąć ręką kawałek skóry z tuszem pod spodem, a jak się udało, to przeżycie było szczerze erotyczne. Chociaż z drugiej strony jak się ma 15 lat, to wszystko jest erotyczne.
Wtedy tatuaże były dla mnie fascynujące, bo nic o nich nie wiedziałam. Były egzotyką, krainą, gdzie śpią wszyscy niegrzeczni chłopcy. Aktem odwagi i stemplem buntownika. Gdy dziewczyna z równoległej klasy wytatuowała sobie diabełka na biodrze, nikt nie zwracał uwagi na to, jak fatalnie był wykonany wzór. Diabeł miał ogromną głowę, pulchne rysy niemowlaka i w ogóle nie straszył. A mimo to, konaliśmy z zazdrości. Wszyscy piliśmy spirytus w parku, paliliśmy ukraińskie szlugi i przekłuwaliśmy uszy agrafkami, ale dziara na jeszcze miękkim ciele 14-latki- to był bunt najlepszy, bo ostateczny i wieczny, punk not dead dopóki śmierć ich nie rozłączy.
Potem tatuaże w moim środowisku zaczęły się cywilizować. Kolory i skonwencjonalizowanie, parę trendów, ziomki jeżdżą do na dziaranie do Bydgoszczy, bo to już wstyd dawać się kłuć jakimś chłopakom po piwnicy, prenumeraty odpowiednich magazynów. A potem moja matura, pierwsze własne hajsy i pierwsze własne tatuaże.
Piszę o tym, bo bardzo intensywnie ostatnio myślę o tym, co one dla mnie znaczą. Kiedyś zapytana o to, po co to robię, urywałam wątek rzucając szybko, że po prostu taki mam gust. Zawsze wiedziałam, że to dużo więcej, tylko nie bardzo umiałam to ująć w słowa.
Nie będę rzucać hasłami jak z reklam sportowego obuwia. Nie chodzi o bycie sobą ani żadne wyrażenie uczuć, tylko o mięso.
Wśród członków plemienia Roro z Nowej Gwinei panowało przekonanie, że niezmodyfikowane w żaden sposób ciało jest jak surowe mięso. Tatuować się czy skaryfikować- to jak zgrillować kiełbaskę. To ruch wertykalny od natury do kultury, bo ingerujesz w siebie, swoją tkankę i skórę ideą. Pomysł ręką kapłana (sorry, tatuażysty!)zamienia się we wzór. Uwielbiam świadomość, że mój ból jest tylko echem cywilizacji, kolejny raz odgrywanym spektaklem, który wydarza się na ziemi od setek lat. To jedno z niewielu cierpień, które jest celowe i które cenię. Czterogodzinna sesja na fotelu daje poczucie nieśmiertelności, nawet jeśli cały makijaż rozmył się w łzach i nie da rady chodzić. Wytrwać, nie zrezygnować, nie rozmienić się na drobne- wierzę, że podobne uczucie towarzyszy maratończykom albo kolarzom ignorującym ograniczenia organizmu, wyciskającym resztki sił z udręczonych mięśni tuż przed metą.
I chociaż tatuaże nie wskazują drogi w życiu (a byłoby super!), to kilka dróg skutecznie zamykają. Nie wiem, kim w zasadzie dokładnie będę, ale wiem już dokładnie, kim nie chciałabym być. Nie chciałabym pracować w banku, poprawiać mankietów koszuli strwożona deadlajnami i upinać włosów w dreskodowy koczek, dokładnie tak, jak nigdy w życiu nie odezwę się do kolesia, przez którego wytatuowałam sobie "never again". Tatuaże to mój bezpiecznik i paradoksalny dowód dojrzałości. Dużo w życiu zapominam, nie pamiętam kodu pocztowego swojego mieszkania i kilku randek, ale jestem pewna, że nigdy nie zapomnę tego, jak się czułam, gdy decydowałam się na kolejny tatuaż. Nawet, gdy kolory zbledną, a moja skóra zacznie przypominać kandyzowane owoce, ja będę bardzo jaskrawo pamiętać o co mi kiedyś chodziło. Może trudniej mi będzie oszukać siebie? Może nie da się zgorzknieć z wytatuowanymi muminkami na ramieniu?
Nie oczekuję, by ktokolwiek to zrozumiał, chociaż przyznaję, że bardzo podoba mi się idea tatuażu więziennego, który pełni rolę linii dialogowej i jeśli jest naładowany symboliką, to tylko z wektorem na zewnątrz. Dać mówić skórze zamiast japie, to musi być całkiem spoko. Do tego zawsze miło być odbieranym jako bad-ass, nawet jeśli w gruncie rzeczy jest troskliwym misiem, co boi się pomidorów i rozmów z obcymi ludźmi.
A zaczęło się od tego, że jako nastolatka poznałam kilku wydziaranych ziomków. Chodziłam wtedy na koncerty zespołów typu "Ass to mouth", "Łeb prosiaka", albo "Neuropatia", a grindcore już kształtował moje skatologiczne poczucie humoru. Pijąc tam swoje nieletnie i nielegalne browary, zawsze starałam się musnąć ręką kawałek skóry z tuszem pod spodem, a jak się udało, to przeżycie było szczerze erotyczne. Chociaż z drugiej strony jak się ma 15 lat, to wszystko jest erotyczne.
Wtedy tatuaże były dla mnie fascynujące, bo nic o nich nie wiedziałam. Były egzotyką, krainą, gdzie śpią wszyscy niegrzeczni chłopcy. Aktem odwagi i stemplem buntownika. Gdy dziewczyna z równoległej klasy wytatuowała sobie diabełka na biodrze, nikt nie zwracał uwagi na to, jak fatalnie był wykonany wzór. Diabeł miał ogromną głowę, pulchne rysy niemowlaka i w ogóle nie straszył. A mimo to, konaliśmy z zazdrości. Wszyscy piliśmy spirytus w parku, paliliśmy ukraińskie szlugi i przekłuwaliśmy uszy agrafkami, ale dziara na jeszcze miękkim ciele 14-latki- to był bunt najlepszy, bo ostateczny i wieczny, punk not dead dopóki śmierć ich nie rozłączy.
Potem tatuaże w moim środowisku zaczęły się cywilizować. Kolory i skonwencjonalizowanie, parę trendów, ziomki jeżdżą do na dziaranie do Bydgoszczy, bo to już wstyd dawać się kłuć jakimś chłopakom po piwnicy, prenumeraty odpowiednich magazynów. A potem moja matura, pierwsze własne hajsy i pierwsze własne tatuaże.
Piszę o tym, bo bardzo intensywnie ostatnio myślę o tym, co one dla mnie znaczą. Kiedyś zapytana o to, po co to robię, urywałam wątek rzucając szybko, że po prostu taki mam gust. Zawsze wiedziałam, że to dużo więcej, tylko nie bardzo umiałam to ująć w słowa.
Nie będę rzucać hasłami jak z reklam sportowego obuwia. Nie chodzi o bycie sobą ani żadne wyrażenie uczuć, tylko o mięso.
Wśród członków plemienia Roro z Nowej Gwinei panowało przekonanie, że niezmodyfikowane w żaden sposób ciało jest jak surowe mięso. Tatuować się czy skaryfikować- to jak zgrillować kiełbaskę. To ruch wertykalny od natury do kultury, bo ingerujesz w siebie, swoją tkankę i skórę ideą. Pomysł ręką kapłana (sorry, tatuażysty!)zamienia się we wzór. Uwielbiam świadomość, że mój ból jest tylko echem cywilizacji, kolejny raz odgrywanym spektaklem, który wydarza się na ziemi od setek lat. To jedno z niewielu cierpień, które jest celowe i które cenię. Czterogodzinna sesja na fotelu daje poczucie nieśmiertelności, nawet jeśli cały makijaż rozmył się w łzach i nie da rady chodzić. Wytrwać, nie zrezygnować, nie rozmienić się na drobne- wierzę, że podobne uczucie towarzyszy maratończykom albo kolarzom ignorującym ograniczenia organizmu, wyciskającym resztki sił z udręczonych mięśni tuż przed metą.
I chociaż tatuaże nie wskazują drogi w życiu (a byłoby super!), to kilka dróg skutecznie zamykają. Nie wiem, kim w zasadzie dokładnie będę, ale wiem już dokładnie, kim nie chciałabym być. Nie chciałabym pracować w banku, poprawiać mankietów koszuli strwożona deadlajnami i upinać włosów w dreskodowy koczek, dokładnie tak, jak nigdy w życiu nie odezwę się do kolesia, przez którego wytatuowałam sobie "never again". Tatuaże to mój bezpiecznik i paradoksalny dowód dojrzałości. Dużo w życiu zapominam, nie pamiętam kodu pocztowego swojego mieszkania i kilku randek, ale jestem pewna, że nigdy nie zapomnę tego, jak się czułam, gdy decydowałam się na kolejny tatuaż. Nawet, gdy kolory zbledną, a moja skóra zacznie przypominać kandyzowane owoce, ja będę bardzo jaskrawo pamiętać o co mi kiedyś chodziło. Może trudniej mi będzie oszukać siebie? Może nie da się zgorzknieć z wytatuowanymi muminkami na ramieniu?
Nie oczekuję, by ktokolwiek to zrozumiał, chociaż przyznaję, że bardzo podoba mi się idea tatuażu więziennego, który pełni rolę linii dialogowej i jeśli jest naładowany symboliką, to tylko z wektorem na zewnątrz. Dać mówić skórze zamiast japie, to musi być całkiem spoko. Do tego zawsze miło być odbieranym jako bad-ass, nawet jeśli w gruncie rzeczy jest troskliwym misiem, co boi się pomidorów i rozmów z obcymi ludźmi.
4 komentarze:
Pięknie i mądrze. Do swoich tatuaży mam takie samo podejście.
haha, szafa na całą ścianę i daję radę! bardzo lubię Cię czytac
ha ha ha mam muminy na ramieniu! czy to gwarancja słodyczy forewer? :D
Siema, wpadłam pierwszy raz i zostaję na dłużej, bo przyjemnie tu i tak nienormalnie normalnie :) Poczytam sobie dalej i pewnie jeszcze coś skomentuję, bo czuję, że gdzieś tam na tej samej fali część naszych mózgowych elektród płynie ;)
Prześlij komentarz