Zaczynam rozumieć tę żenującą modę na nadawanie miastom rodzinnym ksywek. Toronto, Rio de Fabrico, Palermo -- to polskie miasta. Czułam w tym zawsze okrutny kicz i polaczkowatość, teraz wiem, że to czuły język nomadów.
Gdy mieszkałam w Chełmie, nigdy nie zastanawiałam się nad tym, jak o nim mówić. Ważne były miejsca, nazwy ulic, ściany, przy których udało mi się kiedyś po pijaku wysikać, ławki na których się całowałam. O Chełmie nie musiałam mówić, bo był oczywisty, żaden tam obiekt skończony i nakreślony granicami. Stanowił rzeczywistość w ogóle- pozbawioną miar i brzegów. Teraz, z perspektywy kilkuset kilometrów i paru doświadczeń, miasto jest konkretnym bytem.
Jadąc pociągiem, widzę jak przydrożne latarnie zamieniają się w drzewa, a znane drogi w zupełnie obce pola. To, co kiedyś mówiło o mnie wszystko i co mnie w jakiś śmieszny sposób konstytuowało, ta cała oleista flegma przeżyć i uczuć, zamieniła się w punkt na mapie. Punkt na mapie, który mnie wychował i stworzył. Dlatego jakoś ciężko mi mówić "jadę do Chełma", bo to niekompletny komunikat, chcę mówić o tym tak, jakbym jechała do kochanka, czule i zmysłowo. Cisną mi się na usta zdrobnienia, misiepysie i serduszka, chociaż czuję, że to jednak obciach. Marzy mi się jakiś intymny kod wysokiego kontekstu, który wyrażałby moją adorację, coś więcej niż "Kask" albo "Chełmunio". Myślę, że taki napiszę, mam dużo czasu.
W końcu już całe życie będę nomadem.
2 komentarze:
Czuję się Nomadem, nienawidzę przebywać dłużej niż kilka tygodni w jakimkolwiek mieście, choćby kojarzyło się najlepiej na świecie a wspomnienia warte były niemałą fortunę. Dawno nie rozmawialiśmy i nawet się nie pamiętamy chyba.
jasne, że pamiętam Kuba.
Prześlij komentarz