Zawsze chciałam mieć paczkę, ale o to ciężko, gdy się ciągle przeprowadzasz. Gdy miałam kilkanaście lat marzyłam o tym, żeby mieć koleżanki "z bloku". Wygrzewanie się popołudniami na osiedlowych ławkach jawiło mi się pełnią szczęścia. Kumpele w zdartych adidasach, pękające łupinki ziarek słonecznika, blokowe sztamy i konflikty, rzucanie w okno kamykami i niekończące się rozmowy na stacjonarnym- tak wyglądało wtedy dla mnie idealne życie, którym nigdy nie udało mi się żyć.
Oczywiście miałam znajomych i ludzi, o których myślałam w kategorii przyjaciół. Był nawet moment, gdy miałam ich naprawdę wielu. Z reguły jednak wplątywałam się w kumplowskie relacje w których zawsze byłam czyimś wasalem. Moje koleżanki były ode mnie ładniejsze, bardziej wyszczekane i zdecydowanie bardziej bezkompromisowe w korzystaniu z życia. W amerykańskich komediach w kręgu highschool'owych przyjaciółeczek jest zawsze jedna brzydka (albo otyła). Ja byłam chłopczycą wśród wydelikaconych panien, dziewczyną, która pluje najdalej i beka najgłośniej. Z drugiej strony nie uczyłam się tak dobrze jak koleżanki (choć czytałam dużo i uważałam, że jestem najmądrzejsza), wracałam do domu o północy, a mama często mi "nie pozwalała". Zawsze jakoś niżej w hierarchii. Dla innych byłam spoko, bo bujałam się z popularnymi dziewczynami, wygolone kuriozum w świecie licealnych roszad. Widzę to bardzo wyraźnie z perspektywy czasu i żałuję, że wtedy miałam bardziej zamglone spojrzenie na świat.
Paradoksalnie, właśnie teraz, kiedy mieszkam kilkaset kilometrów od osiedli, na których kiedyś tak opętańczo chciałam rządzić- mam swoją paczkę. Mam przyjaciółki jak z girlsbandu- każda w innym kształcie, jedna chuda jak konik polny, inna o biuście obfitym i miękkim. Mam histeryczki i racjonalistki, blondynki i brunetki, z tatuażami i o czystej, alabastrowej skórze. To dzięki nim czuję, że stoję na ziemi pewnie, bo wystarczy jedna wiadomość, a w moim portfelu materializuje się stówka i mam co jeść. Pamiętam, jak rok temu przepłakałam tydzień i z tej rozpaczy nie myłam się, nie mówiąc o prowadzeniu normalnego życia. One przywoziły mi obiady, zmuszały do kąpieli, racjonalizowały fakty i wreszcie wypiły ze mną tyle wódki, że na prawdę przestało boleć. Są inne, niż kobiety, które znałam do tej pory. Niezależne intelektualnie, wyraziste, inspirujące. Nie obrażają się, nie zazdroszczą.
Wczoraj miałyśmy zjeść razem obiad u jednej z nich. Niestety piekarnik się popsuł i wszyscy wylądowaliśmy u mnie. Byłam wściekła, bo nie miałam wystarczającej ilości szkła i krzeseł. Wiedziałam, że potem będę sprzątać mieszkanie przez kilka godzin. Ale gdy usiadłam u szczytu stołu i podkuliłam nogi, spojrzałam na nie. Śmiały się, przytulały się do swoich facetów, popijały wódkę winem, mówiły z ustami pełnymi wege żarcia. Patrzyłam na to wszystko i pomyślałam: to jest szczęście. Piliśmy bordeaux ze szklanek, w tle stała meblościanka w kolorze kupy, a ja mimo to pękałam z radości, że udało mi się przyłapać ten moment.
Gdy czuję, że jest mi komfortowo albo po prostu dobrze, mam w zwyczaju mówić: mogłabym tak umrzeć.
Wczoraj po raz pierwszy pomyślałam: nie chcę nigdy umierać. jest spoko.
5 komentarzy:
Zazdroszcze. Takiej pelni, ze az nie chce sie umierac.
zawsze spoko.
Miło czytać, że Ci dobrze.. nieustające pozdrowienia:)
piękne
może byś się ogarnęła i napisała coś nowego?
Prześlij komentarz