Pływam w basenie. Zanurzam się miedzy włochatymi nogami pana w ciąży, wypływam zaraz przy dziecku tłuściutkim jak parówka. Ma na rękach nadmuchane rękawki, na twarzy zaciętą minę. Miota krótkimi kończynami zupełnie niewprawnie i pewnie by się utopiło, gdyby nie asekuracja, podczas gdy ja- też dość nieporadnie- odpływam dalej. Kluczę między przytulonymi parami i grupkami rozochoconych ich widokiem młodzieńców. Młodzieńcy jak jeden mąż kochają boga i tylko mu zamierzają dać się sądzić- tak w każdym razie mówią ich tatuaże. Temperatura powietrza 35 stopni, nic dziwnego, że oni wszyscy uciekli w wodę. Jest ciasno i nawet trudno wyprostować rękę w kraulu. Nade mną wciąż fruwają piłki wodne jak kule. Prawdziwa opresja, wakacyjna strzelanina letników.
Zamykam więc oczy i zanurzam się. Osiadam na dnie bezwolnie, nie macham nawet rękami, a nogi składam po turecku. Gdy człowiek jest na dnie, z ust powoli wypadają mu szklane kulki i jest bardzo niebiesko, tak jakby niebo rzeczywiście mogło być chlorowane. Mi to wszystko się właśnie dzieje, widzę błękit, kulki, nogi tańczące wokół mnie- i mam wrażenie, że zostanę tam na zawsze. Ciało mi drętwieje i biorę to za oznakę transformacji. Wtapiam się w kafelki i myślę o przedmiotach, które zostawiłam w domu.
Kubki wypełnione kwiatami pleśni, telefon służbowy z nieodebranymi połączeniami. Nieuprane majtki i zupełnie nowa torba.
Mam zaciśnięte powieki, ale widzę jak te rzeczy pływają w wodzie. Niech toną. Z ust wyskakują mi bąbelki i myślę, jak bardzo mam dość codzienności. Siedzenia w pracy do późna, mycia zębów, robienia prania, zakupów, dywagacji o pensjach, studiach, mieszkaniach. Myślę, że jeśli jeszcze raz zrobię coś p r a g m a t y c z n e g o- zwymiotuję. Moje ciało puchnie od każdego zapłaconego rachunku, tyję po każdej wizycie w banku. Śpię z moim chłopakiem pod pościelą z IKEA, a zanim zaśniemy, kłócimy się o ładowarkę wpiętą w kontakt. Martwię się, że środki czystości podrożały, a za każdym razem, jak wypowiadam słowo 'inflacja', wyskakuje mi nowy pryszcz z białym czubkiem.
Tęsknie za abstrakcją, za bezużytecznością. Chciałabym przeżywać. Robić rzeczy, które nie są obliczone na zysk, ani nawet na dobry nastrój- tylko na r y z y k o. Nurzam się w zwyczajności i niezadowoleniu i czuję, jak spadam w otchłań mieszczaństwa. A przecież już jestem na dnie, schowana między cudzymi nogami, rzucona w towarzystwo rodzin z dziećmi, nastoletnich byczków, sklejonych klejem super-love parek. Bąbelki, niebiesko i czuję, że mi przykro, czuję że zaraz zacznę płakać. Nie mam powietrza, duszę się, chce mi się ryczeć, więc wypływam na powierzchnie i uśmiecham się do plażowiczów. Nie wszystko stracone, skoro ryczę, nie?
4 komentarze:
proza życia dopada wszystkich. Ja też z przykrością muszę stwierdzić, że od jakiegoś czasu łapie się na tym, że coraz częściej narzekam na wszechobecną inflacje i do szału doprowadza mnie fakt, że moja ulubiona słodka bułka zaraz będzie kosztować trójaka. KURWA MAĆ!
Ale masz racje nie jest najgorzej
Pragmatycznie zaplanuj ryzykowne wakacje pt, jak mówi Maryla: "wsiąść do pociągu (samolotu) byle jakiego.."
Fajnie się ciebie czyta, jak zwykle:) Pozdrówka
Fajny poczatek. Surrealistyczny. Chociaz chyba nie wiem co to znaczy
Kobieto, pięknie piszesz o tym wszystkim, co my też przeżywamy, ale boimy się na głos o tym mówić...
Prześlij komentarz