2 lip 2012

szklane kulki

Pływam w basenie. Zanurzam się miedzy włochatymi nogami pana w ciąży, wypływam zaraz przy dziecku tłuściutkim jak parówka. Ma na rękach nadmuchane rękawki, na twarzy zaciętą minę. Miota krótkimi kończynami zupełnie niewprawnie i pewnie by się utopiło, gdyby nie asekuracja, podczas gdy ja- też dość nieporadnie- odpływam dalej. Kluczę między przytulonymi parami i grupkami rozochoconych ich widokiem młodzieńców. Młodzieńcy jak jeden mąż kochają boga i tylko mu zamierzają dać się sądzić- tak w każdym razie mówią ich tatuaże. Temperatura powietrza 35 stopni, nic dziwnego, że oni wszyscy uciekli w wodę. Jest ciasno i nawet trudno wyprostować rękę w kraulu. Nade mną wciąż fruwają piłki wodne jak kule. Prawdziwa opresja, wakacyjna strzelanina letników.

Zamykam więc oczy i zanurzam się. Osiadam na dnie bezwolnie, nie macham nawet rękami, a nogi składam po turecku. Gdy człowiek jest na dnie, z ust powoli wypadają mu szklane kulki i jest bardzo niebiesko, tak jakby niebo rzeczywiście mogło być chlorowane. Mi to wszystko się właśnie dzieje, widzę błękit, kulki, nogi tańczące wokół mnie- i mam wrażenie, że zostanę tam na zawsze. Ciało mi drętwieje i biorę to za oznakę transformacji. Wtapiam się w kafelki i myślę o przedmiotach, które zostawiłam w domu.

Kubki wypełnione kwiatami pleśni, telefon służbowy z nieodebranymi połączeniami. Nieuprane majtki i zupełnie nowa torba.

Mam zaciśnięte powieki, ale widzę jak te rzeczy pływają w wodzie. Niech toną. Z ust wyskakują mi bąbelki i myślę, jak bardzo mam dość codzienności. Siedzenia w pracy do późna, mycia zębów, robienia prania, zakupów, dywagacji o pensjach, studiach, mieszkaniach. Myślę, że jeśli jeszcze raz zrobię coś p r a g m a t y c z n e g o- zwymiotuję. Moje ciało puchnie od każdego zapłaconego rachunku, tyję po każdej wizycie w banku. Śpię z moim chłopakiem pod pościelą z IKEA, a zanim zaśniemy, kłócimy się o ładowarkę wpiętą w kontakt. Martwię się, że środki czystości podrożały, a za każdym razem, jak wypowiadam słowo 'inflacja', wyskakuje mi nowy pryszcz z białym czubkiem.
Tęsknie za abstrakcją, za bezużytecznością. Chciałabym przeżywać. Robić rzeczy, które nie są obliczone na zysk, ani nawet na dobry nastrój- tylko na r y z y k o. Nurzam się w zwyczajności i niezadowoleniu i czuję, jak spadam w otchłań mieszczaństwa. A przecież już jestem na dnie, schowana między cudzymi nogami, rzucona w towarzystwo rodzin z dziećmi, nastoletnich byczków, sklejonych klejem super-love parek. Bąbelki, niebiesko i czuję, że mi przykro, czuję że zaraz zacznę płakać. Nie mam powietrza, duszę się, chce mi się ryczeć, więc wypływam na powierzchnie i uśmiecham się do plażowiczów. Nie wszystko stracone, skoro ryczę, nie?

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

proza życia dopada wszystkich. Ja też z przykrością muszę stwierdzić, że od jakiegoś czasu łapie się na tym, że coraz częściej narzekam na wszechobecną inflacje i do szału doprowadza mnie fakt, że moja ulubiona słodka bułka zaraz będzie kosztować trójaka. KURWA MAĆ!
Ale masz racje nie jest najgorzej

Anonimowy pisze...

Pragmatycznie zaplanuj ryzykowne wakacje pt, jak mówi Maryla: "wsiąść do pociągu (samolotu) byle jakiego.."
Fajnie się ciebie czyta, jak zwykle:) Pozdrówka

Anonimowy pisze...

Fajny poczatek. Surrealistyczny. Chociaz chyba nie wiem co to znaczy

Izabelu pisze...

Kobieto, pięknie piszesz o tym wszystkim, co my też przeżywamy, ale boimy się na głos o tym mówić...