Mam urlop. Powinnam go spędzić jeżdżąc z plecakiem po słonecznej Italii, a wylądowałam w rodzinnym mieście. Ledwo zdążyłam na pociąg, wbiegłam do przedziału, a kilkadziesiąt sekund później skład ruszył. Spóźniłam się, bo farbowałam włosy na niebiesko. Spóźniłam się, bo malowałam się dwadzieścia minut i przynajmniej godzinę dobierałam ciuchy. Oto ja, w pociągu Kolei Regionalnych relacji Warszawa-Chełm: wypindrzona i wyperfumowana. Siadam, wyjmuję laptopa, zauważam koleżankę z liceum. Daleką znajomą. Wiem o niej tylko tyle, że bio-chem i że lubiła spędzać przerwy przy sali gimnastycznej. Mówimy sobie "cześć". Chociaż nigdy nie wymieniłyśmy ani słowa, obydwie czujemy ten przymus. Nakładam słuchawki i zmuszam się do obejrzenia "La strady". Gdyby bycie ignorantem miało jakąś wartość, byłabym całkiem bogata.
Takie didaskalia: ja, odjebana jak na imprezę, oglądam ambitny film, który mi się nie podoba, siedzę w dusznym przedziale wypełnionym studentami, gdy przez korytarz zaczynają się przepychać moje koleżanki. Podnoszę głowę i widzę nos, który dobrze znam. Chodziłam z tym nosem do liceum. Za nim podążają kolejne nosy, a potem gdy już przerażona opuszczam głowę, widzę tylko kolejne pary dżinsowych rurek, które maszerują wprost w moim kierunku.
Mean girls. Mentalne cheerleaderki. Dziewczyny ze zdjęć w modnych klubach. Fanki drinków z palemką, "Seksu w wielkim mieście" i trylogii "Step up". Mijają mnie i modlę się, żeby nie zauważyły. Ta z nosem szczerze mnie nienawidzi, bo 4 lata temu smsowałam z jej byłym chłopakiem.
Z inną przyjaźniłam się latami, ale nasza przyjaźń rozsypała się w drobny mak, gdy priorytety w życiu zaczęły grać naprawdę ważną rolę.
Jest jeszcze ziomek, który od trzech lat wisi mi kasę i nie chciało mu się zrobić przelewu, gdy z biedy wyjadałam gąbkę z foteli. I jeszcze znajomi mojego byłego, z którymi zerwałam kontakt, bo chciałam, żeby sobie ułożył życie beze mnie plątającej się gdzieś w tle. Oni wszyscy, to Chełm, którego unikam.
To miasto już nie jest moje. Nie znam twarzy, które piją w tutejszych barach. Ładne dziewczęta o których teraz się plotkuje, ja kiedyś maltretowałam na placach zabaw albo niańczyłam za kasę. Miałam tu wielu znajomych. Rządziłam tym miastem- w tym sensie, że czułam się tu dobrze i znałam każdy jego zakamarek. Teraz opuszczam głowę w pociągu, samotnie chodzę po ciuchlandach. Ludzie gapią się na mnie jak na p r z y j e z d n ą. Coraz mniej przyjaciół, z którymi chcę się tu spotkać, i coraz więcej tych, których unikam jak ognia.
I w sumie zdaję sobie sprawę z tego, że to dość normalny proces. Moje ziomki rozjechały się po całej Europie. Studiują, pracują, robią wszystko, żeby być szczęśliwi. Dokładnie tak, jak ja. Ja przecież też przyjeżdżam tu rzadko i wracam szybko, bo dużo pracuję w tej stolicy. Ale nie jestem żadną warszawką, tylko tą samą ambitną dresiarą. Może trochę bardziej dojechaną przez życie. Mimo to, czuję się wyrwana z korzeni. Najgorsza jest świadomość, że sama sobie na to zasłużyłam. Nie odpisywałam na smsy, nie zapraszałam na piwo i nie czatowałam na fejsbuku i nie wyjaśniałam niesnasek.
Teraz to miasto to dla mnie samotność, spędzanie wieczorów z babcią, załatwianie spraw w urzędach. To nuda i tanie ciuchy, ale przede wszystkim: poczucie wyobcowania.
Zostaje mi tylko odpicować na ruchomy zjazd absolwentów i liczyć, że nikt się nie zczai, że od matury przytyłam piętnaście kilo.
5 komentarzy:
to jest tragiczne i wiem, ze brzmi okropnie i tandetnie ale kazda Twoja notke czytam jakbym czytala o sobie.
napisz ksiazke, zgarniesz duzo hajsu!
zofia
Dzisiaj przyczaiłam Twojego bloga na jakimś innym i jestem urzeczona :)
Kocham wszelkiego rodzaju prawdziwość, nawet jeśli [chociaż pewnie w szczególnośći] polega ona na zgrzytaniu zębami :)
A, zawsze myslalam, ze tylko ja jestem ta niedobra i zla, ktora nie dba o tych ktorych opuscila chociaz spedzila z nimi cale dziecinstwo czy tez nastoletnie zycie. Zawsze pale za soba mosty, gdy ide dalej...
Jestem wprost zafacynowana Twoim blogiem, bo nie jest sztuczny, plastikowy. Mam nadzieje, ze nikogo nie udajesz.
ja też mam taką nadzieję
Fellini ambitny??? xD No jaja chyba robisz z klauna. Taki sam to on ambicioch jak Woody Allen. Ambitny to jest Konwicki, Antonioni, Tarkowski, Ozu, Bergman późniejszy itd. Fellini to jest cukierkowy pop: Mastroianni, Masina, cycki i bezustanne gadanie (głównie o cyckach) :)
Blog bardzo ciekawy, od deski do deski właśnie czytam i przyłączam się do namów żebyś coś z tym pisaniem zrobiła konkretniejszego tzn jakaś powieść czy cuś. Niektóre wpisy świetne.
Najlepszego,
KS
Prześlij komentarz