19 wrz 2013

włóczęga i zepsute zęby

       Nie wiem co pisać, bo sama nawet nie wiem co myśleć. Życie upływa mi teraz na samotnych włóczęgach, a im bliżej domu, tym częściej skręcam w boczne uliczki. Miasto, tak jak co roku, szybko zapomniało o lecie. Dziewczęta znów zakrywają się szczelnie trenczami i cała ta letnia opalenizna idzie na marne. Veturilo rdzewieją we wrześniowych deszczach. Pod moim lokalnym nocnym stoi jedynie kilku poszarzałych mężczyzn, z tego gatunku, co zna tylko jedną porę roku –„no chłopaki, najwyższa pora na wódeczkę”.  

       A ja przedzieram się codziennie w pojedynkę przez ten chłód i ciemność, przez dziurawe drogi, wyłamane chodniki, lawiruję między defekującymi psami i ich zmieszanymi właścicielami, czasem dostanę ramieniem od przechodnia, który – w odróżnieniu do mnie – gdzieś się śpieszy. Czasem ktoś mnie zaczepi albo obrazi, a to smutne, bo już nikt nie pyta o godzinę, skoro zegary zwisają zewsząd, z elewacji i kieszeni. Czasem ktoś mi wytknie, że idę za wolno, przecież czas tak szybko leci. Niekiedy, gdy mi już całkiem przykro przez te wszystkie miejskie utarczki, gdy już mi smutno z powodu tej smętnej Polski -- kupuję sobie dwie gałki lodów. Oblizuję je łakomie, bez gracji, jak zwierzę, które zjada śnieg i tylko ślad szminki na waflu przypomina mi o tym, że już nie jestem dzieckiem.

Iść, iść, iść, lizać, lizać, a gdyby Mokotów nigdy się nie kończył, gdyby Puławska była jeszcze dłuższa i zapętlała się w coś rodzaju toru wyścigowego? Mogłabym wtedy startować w rajdach, w których nie liczy się meta ani prędkość, tylko trasa, drepczące buty, napinające się łydki i jeden, jedyny, okrutny konkurent- ja sama?

        Moje życie stacza się w ciemność i samotność, wymykając się spod kontroli, o której tak gorliwie pisałam post niżej. Zawsze wydawało mi się, że wystarczy próbować do jebanej śmierci (ang. die tryin'), a wtedy słodki happy end z serduszkami i pocałunkami na lotnisku jest gwarantowany. Szkolę się więc w wybaczaniu, zapominaniu, rozczulaniu, kuszeniu, przepraszaniu, milczeniu i gadaniu, dawaniu prezentów i ekstremalnej cierpliwości, skoro kiedyś w liceum powiedziałam sobie, że jedyna miłość w jaką wierzę, to ta pozytywistyczna, pełna męki, poobdzieranych kolan, odcisków i pęcherzy na piętach, niewygodna jak mieszkanie, które wymaga wiecznego remontu. 

       Życiówka dogania jednak nawet jej najgłośniejszych entuzjastów. Beczę nocami na filmach science fiction, bo tam nawet roboty i kosmici potrafią szczerze kochać, stać ich na poświęcenia i wielkie gesty, podczas gdy mi wystarczyłyby te najmniejsze z najmniejszych. Tycie, tycie. I tak sobie ryczę, a moje brudne łzy skapują na usyfioną pościel oraz elektroniczne gadżety, które kupiłam w przypływie efekciarskiej próżności. 
         Później zasypiam cała osolona, jak kawałek smutnego, zasuszonego mięska i śni mi się, że w sercu mam ząb, który się codziennie nadkrusza, który co noc wypełnia się ropą, gnije i śmierdzi, a mnie to boli tak, że gdy otwieram rano oczy - to wszystko jest z zębiny. Nawet ściany są pokryte szkliwem. Więc próbuję wychodzić ten ból, wybiegać go, wysączyć zimnymi lodami o smaku cytrynowo-bazyliowym, zakładam opatrunki z drobnych sukcesów, a tak naprawdę to cały czas myślę o tym: jak się leczy zepsute zęby? I co robi z zepsutymi zębami, co utknęły w sercach? Usuwa czy wypełnia amalgamatem?