9 mar 2014

o jeden szot za daleko

Prowadzę raczej zdrowy tryb życia. No, staram się, choć w każdym postanowieniu lubię umiar. Jem pięć posiłków dziennie, ale często jednym z nich jest domowa pizza.  Nie jem słodyczy, ale w Łodzi opierdolę kawałek słodkiej bułki. Do picia wody muszę się zmuszać, a codzienny ruch fizyczny sprowadza się często do ścielenia łóżka. Odżyweczki mam bez SLSów i demonicznych silikonów, makijaż zmywam olejami, a po myciu zębów używam nitki i płynu do płukania paszczy. Czaicie. Balsamy, owoce, warzywa, nabiał, masaże, nawadnianie i nawożenie. Mój konkubent smaży schaboszczaki, a ja wpierdalam soczewicę.  Moje ciało dziękuje mi za to, choć nie jest w tym geście zbyt wylewne. Sylwetkę mam naprężoną, skórę jakąś ładniejszą. Włosy mi się błyszczą. Takie tam detale, chociaż spodziewałam się iluminacji. Naczytałam się o ludziach, którym nowa dieta zmieniła życie (lepsza praca, atrakcyjny partner, życie pełne pasji i skandynawskich mebelków) i takich, którzy zdążyli się uzależnić od „potreningowych endorfinek”. Lubię to uczucie, gdy jestem mokra (od potu) i udręczona ćwiczeniami, ale daleko mi do pisania peanów na ten temat.

Jednak każdy dobry plan ma swoje wady. Napady na bank z reguły się nie udają, a mnie od idealnego połączenia z własnym ciałem dzieli cienkie, przezroczyste szkło.

To będzie tekst o mojej relacji z wódką.

Dzieci ze wschodnich krańców tego kraju szybko uczą się, co ona znaczy. "Wódka" oznacza cierpki smak polizanego kieliszka i słony, zbożowy zapach ciał świeżo obudzonych ojców. To iskra domowych kłótni i melodia, do której śpiewają nawet najbardziej wstydliwi. To feromon, pod wpływem którego męscy wujkowie zaczynają się przytulać i wreszcie ustawione na reprezentacyjnych powierzchniach salonu szeregi kryształowych kieliszków. O wódce rozmawia się jeszcze przed otworzeniem butelki i długo, długo później, gdy alkohol paruje porami przemęczonych ciał. Wódka konstytuuje rzeczywistość, a ta staje się wyjątkowo wyraźna w rytmie pulsującego bólu głowy.

To pewnie dlatego miałam tylko trzynaście lat, gdy wujek mojej koleżanki zrobił mi mojego pierwszego drinka. Nie smakował mi (i nie miał smakować już nigdy potem), ale rytuał dolewania ogłuszającego płynu i estyma, z jaką wymawiano wyraz na "w" sprawiała, że chciałam w nim uczestniczyć. Jeśli gówniarz pijący piwo próbuje coś komuś udowodnić, to pijąc wódkę chce pokazać światu, że ten nie obchodzi go wcale.

Jednak wódka jest luksusem, który choć potrafił zamienić się w chleb powszedni, nie był dla wszystkich dostępny. Połówka była lekiem na nudę, ale dostępnym na receptę dowodu osobistego. A młodsi też musieli pić. Na to rozwiązaniem były porozsypywane po mieście mety. Wystarczyło wiedzieć, do których drzwi zapukać, a do dostania była "czanga". Nie do końca wiedzieliśmy, czym właściwie była i co tkwiło w tych butelkach. Podobno była to mikstura ze spirytusu na palonym cukrze, ale licho wie. Gdyby był to ekstrakt z paliwa do rakiet kosmicznych, pewnie i tak byśmy to pili. Ślepota wydawała się straszna jedynie tuż przed pierwszym łykiem. Gorąco, które rozlewało się po ciele chwilę potem, rozprowadzało we krwi jedynie czystą wdzięczność i zaufanie. Bo przecież nikt nie miałby tyle odwagi, żeby truć przyszłość narodu, prawda?

Do tej pory pamiętam ten ohydny smak i dotyk rozgrzanego, miękkiego plastiku, do którego się przelewało czangę. Podobno jak postała tak długo w tym plastiku, to wylewała się przez przeżarte dziury. Podobno, bo albo to legenda miejska, albo nikomu nie udało się przetrzymać tak długo bez picia.

Więc choć dopiero w tym roku w moim mieście otworzył się pierwszy McDonalds, my już kilkanaście lat temu mieliśmy swój promocyjny "happy meal": papierosy o smaku słomy "Saint George" (dwa pięćdziesiąt), ohydną oranżadę z dyskontu i napój bogów w plastiku za piątaka, który nazywaliśmy czule "szpryksem". Piło się to na klatkach schodowych, wymiennikowniach, albo na basenie, w którym od lat nie było wody. Spotykali się tam wszyscy: dresiarze i panienki z dobrych domów, pankowcy i skejci z deskami ze sklejki, metalowcy i skinheadzi, bo prowincjonalna nuda jest egalitarna. Co piątek trwała regularna impreza; nawiązywały się mezaliansowe romanse, wybuchały bójki, z reguły zakończone pokojowym piciem z jednej butelki. Zawsze ktoś wymiotował - powiedzmy, że spirytus to jednak nie ptasie mleczko i był raczej zabójczy nawet dla młodziutkich żołądków - i zawsze znajdowała się przynajmniej jedna panna o przedwcześnie silnym instynkcie macierzyńskim, która wycierała buzie z rzygowin, trzymała za włosy i mówiła, że wszystko będzie dobrze. Oczywiście, najgorzej było wrócić w tym stanie do domu. Na szczęście logistyka chronienia najsłabszych działała jak w zegarku. W mroku rozbłyskiwały tylko wyświetlacze trumienkowych nokii. Mamo, Karolina będzie u nas spać. Mamusiu, zostanę u Karoliny, bo nie chcę wracać po zmroku. Wszyscy w mieście wiedzieli, że młodzież się upija. Ale co innego mogą robić w tym mieście bez boisk, wielkich kin, koncertów gwiazd i perspektyw. Więc matki wstrzymywały oddech mijając swoje pijane dzieci, żeby tylko nie wyczuć odoru taniego alkoholu i pisały zwolnienia skacowanym nastolatkom. "Jacka od rana boli brzuch". Każdego by bolał po litrze spirytusu niepewnego pochodzenia na czterech. 


Nic dziwnego więc, że gdy z wiekiem cywilizowałam się i obrastałam w piórka, musiałam zrezygnować z plebejskich używek. Do matury nie piłam wódki praktycznie wcale; piło się wtedy nalewki zmieszane z tanią colą, chociaż ja próbowałam niekiedy zadawać szyku pijąc czeskie piwa i paląc niedostępne lucky strikes. 

Gdy tylko wyjechałam do Warszawy, ostry smak wódki wrócił do mnie ze zdwojoną siłą wraz ze smrodem "zakąsek", do których często chodziliśmy w przerwie między zajęciami. Szocik ciepłej czystej i czarna kawa na popitkę. Chciałam być jak te wszystkie niegrzeczne chłopaczki polskiej literatury i szczerze wierzyłam, że wódka i brzydkie życie sprawią, że wreszcie nauczę się pisać. To się nie działo; chudłam tylko w oczach żywiąc się kebabami i pijąc wiśniówkę, tak jak inni pijają piwo: "do filmu". Wódka i moja obsesyjna miłość wyciskały ze mnie wszystkie soki, a objawem tego były wiecznie zeszklone oczy i coraz cieńsza skóra. Piliśmy za darmo w lokalu, który służył jako przykrywka brudnych interesów, albo w domach, z ukradzionych kieliszków, niekiedy robiąc słodkie drinki z soku bananowego i wiśniówki. Czasem piło się na hejnał, na chwilę przed wejściem do klubu. Stawialiśmy w rytualnym kole i obcieraliśmy rękawami piekące usta. Bramy, parki, zaułki i krzaki, wszędzie gdzie się dało tylko ukryć fakt, że wciąż brakuje nam kultury. W lokalach inwestowaliśmy w ciężkie tace pełne szotów i w szczenięcym odruchu zlizywaliśmy z palców rozlany alkohol. Nic nie może się zmarnować. 

Ale za to ja marniałam w oczach, marniała moja miłość i rzeczywistość, którą dało się znieść tylko śpiąc. Z tego wszystkiego został mi rozstrojony żołądek i kace, po których dochodzę do siebie przez długie godziny. Brzydzi mnie zapach czystej i syntetyczny smak kolorowych wódek; brzydzi mnie mój rozwrzeszczany, piszczący głos. Ale ten rytuał - podnoszenie w górę zmrożonego szkła, toasty za młodość, wykrzywione w grymasie twarze i ulga, że kieliszki są już puste - to dla mnie wciąż bolesna emanacja życia. Piliśmy, bo wydawało nam się, że jesteśmy inni; okazało się, że jesteśmy powtarzalni jak refren kiepskich piosenek. I tylko czasem, gdy wypijam wieczorem zdrowy koktajl z owoców, mam ochotę opuścić koty i słodkie gniazdko, które sobie uwiłam, zostawić spokojne życie, które tak afirmuję i tylko pójść w noc z uczuciem, że wszystko może się wydarzyć. 



13 komentarzy:

L. pisze...

Jak często wydarza się czasem?

kurwix pisze...

czasem= przynajmniej co piątek i dużo rzadziej, niż codziennie

Małgosia pisze...

no to ci chyba picie pomogło, bo jak dla mnie piszesz jak te niegrzeczne chłopaczki literatury

Magnus pisze...
Ten komentarz został usunięty przez autora.
Pauljnna pisze...

Nostalgicznie chciałam napisać, że ze wszystkiego się wyrasta i poczułam się bardzo starą kobietą.

Anonimowy pisze...

jak zwykle swietny tekst

kiedy wreszcie wydasz ksiazke Kobieto ??

kurwix pisze...

@ Anonimowy

Właśnie zaczęłam ją pisać. trzymajcie kciuczki za mój wewnętrzny bacik.

Anonimowy pisze...

Trzymam !!!

Zussska pisze...

Przecież Ty umiesz pisać.

Tańczący na Zgliszczach pisze...

Czytam to wszystko i myślę sobie, jak ja dobrze to- cholera- rozumiem...

Karolina pisze...

o cholibka, chyba jesteśmy z tego samego miasta (McDonald mnie naprowadził)... czytając o wschodnim krańcu naszego kraju i o kwiecie młodzieży, znam to bardzo dobrze. Czangi na szczęście nie próbowałam nigdy, ale znam z opowieści brata, kolegów. Dalej tkwię w tym mieście, ale już żyję inaczej, na szczęście.

Goszka pisze...

Przeczytałam Twojego bloga począwszy od najnowszej notki wstecz. Zauważyłam ogromny progres :) Początkowe wpisy są bardzo ostrożne, posługiwałaś się wyważonymi słowami. Teraz piszesz o rzeczach brudnych, niewygodnych, a jednak bardzo wprost. Podoba mi się. Z reguły nie zostawiam komentarzy pod postami, ale tym razem chcę, żebyś wiedziała, że jestem jedną spośród tych wielu osób, które mają nadzieję, że kiedyś w empiku zobaczą Twoją książkę :) oprócz tego czekam na nowy wpis.

ściskam cieplutko :)

PS. jesteś dla mnie inspiracją, nawet nie wiesz jak.

Anonimowy pisze...

po co prowadzisz tego bloga, skoro robisz to z doskoku raz na kilka miesięcy?...